niedziela, 26 lutego 2012

عطلة نهاية الاسبوع من الفنلندية - المغربي

Z cyklu ja i moje włajaże. Genialny, niepowtarzalny pomysł. Iść zimą do lasu. Czyli, jak wspomniałam wcześniej – ja łażę. Mało w tym polszczyzny, o poprawności nie wspomnę, ale i przytoczony pomysł o kant d. można rozbić. Źle, po prostu źle zaczął się ten weekend. Miał być basen przed śniadaniem, ale coś się nie zgrało. Miał być spacer nad Ahtarinjarvi, w mrozie i słońcu. I kolejna porażka. Śnieżyło, temperatura bliska zeru, ponuro i nieciekawie. Raz się jednak żyje, a na krawędzi liczy się podwójnie. Krawędź zaczęła się w miejscu w którym skończyła się ścieżka, a zaczęły nieopisane pokłady śniegu. Zrobiłam kilka kroków i właściwie miałam wracać, bo śnieg lawinowo przelewał się przez moje trzewiki. Niemniej jednak skoro powiedziało się A to trzeba i B. Prawie dwie godziny szarpaniny z zaspami i drogą której nie widziałam. A na horyzoncie zero suchego i płaskiego lądu. I brnęłam przez białą pustynię, przeklinając zimę i wszystkiej jej dodatki. Ponadto, prawą nogą zawsze zapadałam się głębiej. Do pachwiny. Cięższa czy o co do ciężkiej cholery chodzi? Zmordowana dotarłam nad upragnione jezioro, zaliczając po drodze wszystkie punkty przystankowe. Obyło się bez pomocy GOPRu, i oczekiwania na kwietniowo-majowe roztopy, więc bilans całkiem niezły. Jeszcze tylko parę foci i zwiedzanie półwyspu koło fabryki X. I tam również pamiątka z samowyzwalacza na brzegu jeziora, a bonusem była wpadka cięższą nogą pod lód. Chwile grozy J Na szczęście nic nie umoczyłam, trafiając zgrabnie na drugą warstwę lodu. Brawa dla tej pani. Brawa dla tego dnia. 

Niedziela szczęśliwie okazała się odwrotnością większości nieszczęść. Energetyzująca samopoczucie rozmowa z Goszszsz, słońce na horyzoncie, szybki spacer po lesie i jakże niechciany proszony obiad. Proszone obiady kojarzą mi się jedynie ze sztuczną atmosferą szczęścia i radości, odgrzewanymi i zachwalanymi kotletami oraz polityką prorodzinną. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach – gdy nastawiam się negatywnie, coś mnie spontanicznie i korzystnie wrzuca na dobre tory. Aire (mentorka nr. 3) jej mąż Heikku i goście z Francji; Valerie i Mohammed. Momo pochodzi z Maroka, więc na obiad zaserwował nam kuskus z warzywami i słodkim sosem z cynamonem, winogronami i ciecierzycą. Do tego przeszłam przyśpieszony kurs alfabetu arabskiego. Całą atmosferę rozluźniała  Valerie, która była tłumaczem dla wszystkich, zwłaszcza dla Momo. Jedynym niezadowolonym z całego spotkania był Lukas; „nie lubię francuskiej kuchni, a zwłaszcza kuskusu”. W domu dobił się pizzą.  Ręce opadają.








Valerie, Lukas, mina, Momo, Aire


piątek, 24 lutego 2012

Shitty work.




Dwa tygodnie. Dwa. Tygodnie. I wcale nie dramatyzuję. Po prostu trochę mnie ta wizja przerastała. Niepotrzebnie, ale jakże przewidywalnie. Akcja tego serialu rozgrywała się w stajni. Nie doceniłam faktu, że znacznie lepiej znoszę marsze i konie i jeźdźców i fińsko/angielski. Przywykłam do pośpiechu, niedopieszczonej organizacji, przeciążenia obowiązkami i sporych ilości kofeiny. Jednak czegoś nauczyłam się przez ostatnich kilka miesięcy… I chwała mi za to! Mimo ustalonych godzin pracy, zawsze liczy się na nagłe zmiany, takie na korzyść dla pracownika. I trzeba dodać, że od pewnego czasu na cały etat dostaliśmy dodatkową parę rąk.  I to męskich! Właściwie chłopięcych, ale nieważne. Dotąd byłam przekonana, że tylko kobiety mogą się kręcić przy koniach. W zestawie do rąk do pracy było dołączone radio, z naciąganym brytyjskim akcentem. Krótko mówiąc – Jyri nadaje. Bez przerwy.
Obliczyłam, że na 7 pracowników stajni, ok 4-5 dziennie z nieopisaną przyjemnością wbiłoby nowemu widły w tyłek. W każdym bądź razie przetrwałam. Oba tygodnie. Dostawałam wycisk. I dostawałam krzyżyk na drogę, gdy tylko robiło się zbyt tłocznie przy kawie. Zdecydowanie, czasami było zbyt tłocznie. To też dziś w nagrodę wylądowałam w szkole. Od 9.00 rano byłam przytulana w krótkich odstępach czasu. Marjut przykleiła się do mnie prawie na stałe. Oderwała się na moment, gdy grałam na basie. (Tak, na basie! Choć to raczej brzdękaniem można nazwać)

I w końcu, po długiej batalii, zakończyłam (I hope!) przygodę z dentystą. Nie jestem zadowolona, ale szczęśliwa, choć rachunek przyprawia o zawał. I dodatkowe bonusy; zwiedziłam okolice Lehtimaki, poznałam chyba wszystkich dentystów Południowej Ostrobothni i osoby które miały przyjemność dowozić mnie na stół/pod wiertło.

Mały dzwonek dzwoni w mojej głowie i przypomina o projekcie. O projekcie wiosennym, pt.: poznajemy szkoły/ośrodki dla osób niepełnosprawnych umysłowo. Drugi dzwonek wspomina o planach, które nie doszły do skutku, z braku organizacji. Właściwie również z braku chęci, wytrwałości, wiary i paru innych smętnych powodów. Następny wspomina o Wielkanocy. Inny dzwonek przypomina, że już niedługo koniec przygody (tu łzy). I na końcu tysiąc małych dzwonków, które szaleją, bo przecież codziennie trzeba się zmierzać. Choćby z rzeczywistością.  


sobota, 11 lutego 2012

A dalej…

Spacery po Muminkowej Dolinie w przerwie w pracy, po pracy. W świetle słońca, w świetle księżyca.  Leżenie na zmrożonym jeziorze, w środku nocy, słuchanie ciszy gdy niebo jest bliżej, duży wóz i wszystkie pozostałe konstelacje spadają na twarz.

Route 69, czyli marsz na Naketorni. Spotkanie trzeciego stopnia z gadatliwym dziadkiem na sankach. Ciepłe odcienie śniegu w blasku chylącego się słońca. Zachód ze szczytu szczytu.

Ahtarinjarvi. Zagubienie w lesie. W śniegu po kolana, po pas. Mało uczęszczane trasy, biała rozpacz, radość na jeziorze i wreszcie późny powrót.

Każdy element fińskiej przygody nabrał większego sensu. Może to śnieg, może to mróz, może spokój i nostalgia, zapomnienie i ukojenie, może te domki czerwone, może przygniatający granat nieba nocą, może głęboki sen, pełen ufności i bezpieczeństwa, może ślady na śniegu, może kąpiel w jeziorze, może upojenie i upajanie się, może to bezkresna cisza, może poczucie wolności i brak presji, może radość z odnajdywania drogi w lesie, a może wreszcie wspólne doświadczanie tych wszystkich elementów…







wtorek, 7 lutego 2012

Nic dwa razy się nie zdarza…

…a jednak! Luty zrobił mi niespodziankę. Pudełko belgijskich czekoladek w cudowny sposób podjechało pod mój nos. Wystarczyło się częstować i zaskakiwać za każdym razem! Mimo, że w tym czasie walczyłam ze stanem bardzo grypowym, luty dodał skrzydeł i optymizmu. Dobry to czas na pozytywizm. Potrzebny niesamowicie, bo tu już każdy się oswoił z myślą o wolontariuszce z Polski. Bardziej przypominam czasami mebel. Myślę, że ogólne zmęczenie materiałem dotyczy obu stron. Więc tak, odmiana jak najbardziej wskazana!

No i. No i. No i. Gdzie by tu zacząć… Od środka jak zawsze, bo u mnie chaos w życiu, chaos w głowie, chaos w systemie emerytalnym. Spacerowałam więcej, bo nie sama, bo z większą ochotą i klarowniejszym celem. -20, -25, -28 i maksymalnie dwie godziny marszu, bo po 30 minutach zamarzają mi włosy, chwilę później palce u stóp i palce u rąk. I twarz, oczywiście twarz. Ale nic poza tym, kurtka na syberyjskie zimy spełnia doskonale funkcję grzewczą. W pierwszej kolejności spacer po zamarzniętym małym jarvi. Czekałam na to całą zimę!!! Pierwsi i najprawdopodobniej ostatni zostawiliśmy tam swoje ślady, bo miejscowych to nie kręci, wręcz przeraża. A przecież trzeba żyć na krawędzi J No i przygoda. Przygoda musi być. Pewien człowiek, nad owym jeziorkiem właśnie zrobił nam prezentację swojej sauny i jakoś tak się wkręciliśmy na poniedziałkowe saunowanie (w języku fińskim to czasownik, saunowanie to czynność!). A zatem była to prawdziwa fińska sauna, opalana drewnem, podlewana świeżo zaczerpniętą wodą ze strumienia.  Prócz żywego ognia światło wpadało przez małe, obwieszone soplami okno. Po rozgrzaniu się do czerwoności bieg do jeziora. Nie najłatwiejsze to zadanie, zwłaszcza dla mnie, bo czuje tysiące igieł wbijających się w moje stopy. Z pomostu wchodzę niepewnie do przerębla, najtrudniej umoczyć tyłek. Niby +4 w wodzie, ale w pierwszej chwili chce się krzyczeć, bardziej z wrażenia niż z zimna. Dałam radę, wydając z siebie niesprecyzowane dźwięki, do szyi się zanurzyłam. Po drugim razie postanowiliśmy posiedzieć dłużej przed sauną przed ponownym wejściem do środka. Włosy zamarzały, ale do tego już się zdążyłam przyzwyczaić. Nowością była woda która zamarzła na nogach!!! Cieszyłam się jak dziecko z każdej chwili, z każdej sekundy. Niesamowite przeżycie i nieopisane wrażenie! Ale prawda jest taka, że pełniej się przeżywa z kimś, pełniej się oddycha z kimś, wszystko to miałoby niemierzalnie mniej uroku gdyby nie ktoś jeszcze. 







środa, 1 lutego 2012

Dziewczyna z Afryką na ustach.

Potrzebowałam chwytliwego tytułu, odnoszącego się do rzeczywistości, ale bez większych skojarzeń! Kto wie, ten wie. Od początku roku właściwie wydarzyło się bardzo wiele, w każdym znaczeniu tego słowa. Nocne rozmowy, Soppukka, Yolajarvi, Alavus, Tampere, Helsinki, więcej nocnych rozmów, dłuższe nocne rozmowy i wreszcie nieprzespane noce wieńczone rozmową. Godziny wyczekiwania. Spełnienie i niedopełnienie. Tysiące słów, chwil i uczuć.