środa, 30 listopada 2011

The weather the...

Trzeba żyć. Nawet na krawędzi. Trochę to przerażające. Zero odpoczynku! Ameryki nie odkryję stwierdzeniem, że w ciemnościach odechciewa się wszystkiego, dosłownie wszystkiego. Wstaję – noc. Wracam z pracy – noc. Jestem w pracy – prawie noc. I co z tego, że był śnieg?? Właśnie, był! W poniedziałek i wtorek, a później temperatura podskoczyła i jezioro mam pod domem.  Śpię w każdej pozycji i w każdym miejscu. A najbliżej głębokiego snu jestem gdy przytulają się do mnie uczennice. „They are so warm and nice” jak mawia Jutta. Rzeczywiście, są. Więc śpię, lub zasypiam. Próbuję czytać, próbuje planować, próbuję wysiedzieć w saunie. Ale może to przez grudzień. A może przez pogodę. Nie pada, ale się zanosi. Finlandia traci nadzieję na zimę. A mi to szczerze wisi, ważne, żeby słońce wyszło choć na parę chwil.


poniedziałek, 28 listopada 2011

Zakończenie. Zasadnicze zmęczenie.

Zasada nr 1. „Nie pij z Finami którzy maja lodówkę piwa i ciderów na własny użytek i do tego butelkę wódki z przeznaczeniem >dla Polaków<”. To motto kolejnej cyklicznej imprezy, która kiedyś na pewno się odbędzie. Tymczasem, po nieprzespanym tygodniu wyruszyłam na spotkanie z… no właśnie sama tego nie wiedziałam. Lukas powiedział: Erro (nauczyciel) zaprasza na spotkanie, w sobotę wieczorem, na pływalni. Ok 10 młodych osób z Lehtimaki + mój ulubiony hipis, omawiali sprawy związane z festiwalem rockowym w Lehtimaki (!). Później z górki; jedzenie, męska sauna, babskie picie, wspólne picie. O godzinie „X” pognaliśmy do Kalosi, na zamkniętą imprezę, taniec, śpiew, picie. O godzinie „X” zamknięto Kalosi. Wróciliśmy zatem na basen. Kontynuowaliśmy taniec, śpiew, śmiech, picie, dorzucając więcej picia. A i do tego niemiecka gra w picie. Żeby picia nikomu nie brakło. O godzinie „X” zaczynamy się żegnać i o 5.00 jesteśmy w domu. Zwracam honor (prawie)wszystkim Finom, no prawie wszystkim, oni potrafią wypić. A LOOOOOT!   

niedziela, 27 listopada 2011

Środek. Czyli myśli nieokiełznane/wydarzenia niespodziewane.

Zasypało dolinę muminków. 2-3 godziny i jest biało. Dlaczego dopiero dziś? No ja się pytam! To był ważny i długi weekend, choć na swój sposób krótki. Zaczął się nieoczekiwanie w środę po południu. Z Tobą.

Kilkunasto kilometrowe wycieczki piesze po okolicy, dart nad jeziorem, lodołamacz i maszyna do pisania z widokiem na zachód słońca. Różowe wino, czerwone wino, chilijskie wino, cierpki smak, wytrawny smak, zmysłowy smak, intymny smak. Swoboda wypowiedzi, niekontrolowane napięcie każdego mięśnia. Mało snu, niekończące się rozmowy, niekończące się dochodzenie do siebie. Poczucie spełnienia i niespełnienia, poczucie wypełnienia, poczucie kompletności i niekompletności, poczucie bezpieczeństwa. Ciepłe, mroźne, deszczowe, ponure powietrze. Dwie godziny słońca i brak jakikolwiek słońca.

Ponure Tampere. Ale nieważne, bo z Tobą. Przesłuchanie do „Idola”. Wyłącznie w charakterze widowni. Przypadkowej zresztą. Przerażający przewodnicy-policjanci w radiowozie. Muzeum Muminków w 5min. Ale bez Buki. Oszukustwo zatem. Zwiedzanie centrum. Zmęczenie. Krewetki z ryżem i bambusem po chińsku. Wino, ostatnie chwile przed rozstaniem.   

I jestem sama. Łapię trochę słońca. Swojego słońca. Szkoda, że po wszystkim. Szkoda, że gdy jestem sama. Szkoda, że bez Ciebie właśnie. Robię zdjęcia każdego komina, każdego ceglanego budynku w centrum. Latynos gra na akordeonie Nino Rota, The Godfather Waltz. Mistrzostwo! Wsiadam do pociągu. Otulam się szalikiem. Otulam się Allure. Jestem szczęśliwa. Uśmiecham się do Ciebie.

Szalony, zakręcony, niespodziewany, zaskakujący, nieprzewidywalny, uroczy, stymulujący, dowartościowujący, akceptujący czas to był. I znowu się uśmiecham.



wtorek, 22 listopada 2011

Wstęp. Andrzejki.

1500 myśli przebiega mi przez głowę. Może ciut więcej. Przez tydzień byłam księżniczką. Księżniczką dla siebie, księżniczką dla Ciebie, księżniczką dla innych. Żyłam. Żyłam inaczej i pełniej. Nawet ta szarość za oknem nie przeszkadzała.
Doszłam do wniosku, że warto na coś czekać, nawet jeśli się wydaje, że to coś złego, nieznanego, nieoczekiwanego, złożonego lub nie do przejścia.
Zatem „nadejszła ta wiekopomna chwiła” i odbyły się Andrzejki w opisto. Docenienie, spełnienie i nieukrywane zawstydzenie. Poniedziałek – przygotowania pełną parą, na maksymalnych obrotach. Od 8.00 konie, konie, konie do 15.00 bez przerwy i dalej dekorowanie, ozdabianie, szykowanie do 19.00 i dalej pisanie, szukanie, dopinanie na przedostatni guzik do późna, nie wiem jak późna. Wtorek w pośpiechu i nerwach, drukowanie, doklejanie, przeklinanie (duchowe takie). Przyjechali goście z Alavus i Helsinek. Annukka z którą to wypracowałyśmy wszystko co potrzebne do przygotowania przyjęcia, przedstawiła pomysł, ideę i Polkę która przytargała ze sobą wspomniane święto. I ruszyła maszyna – szast-pras i sukces! Mały, ale sukces! Tak naprawdę z Polskich tradycyjnych wróżb pozostało tylko przepowiadanie przyszłości i hit totalny – serca z imionami. Reszta to zabawa, wyrzucanie z siebie wszelkich zapasów energii, wbijając się z łomotem w podłogę, przy dźwiękach metalu i Rihanny. 

poniedziałek, 21 listopada 2011

Lahti.

Czerwona cegła, ale nie tak znaczna jak w Tampere. Mróz, szaro, pozostałości porannego śniegu. Elektroniczne papierosy, truskawkowo-jabłkowe o smaku piernika. Fani black metalu z białymi soczewkami, z łańcuchami doczepionymi do szyi, nadgarstków, pasa, o wyglądzie topielnic/topielców (??). Skocznia bez szału. Oświetlone wybrzeże Vesijorvi z łódkami, żaglówkami, stateczkami i masywnym, imponującym Sibiliusem na czele. Do tego puste ulice, które jak w każdym mieście w Finlandii staja się zatłoczone między 22.00 a 3.00, z soboty na niedzielę. 5 barów, 2 centra handlowe (jedno dla starych, drugie dla młodych). To Lahti.
Ale od początku. O 8.00 pobudka. O 9.00 autobus do Seinajoki. O 10.38 pociąg do Lahti. Z przesiadką w Riihimaki. 13.56 jestem na miejscu. Punktualnie co do sekundy. Ola zbiera mnie z dworca i 3 ulice dalej częstuje zupą łososiową w swoim mieszkaniu. Z Olą (kuzynka, robi projekt europejski, płatny, półroczny) zamieniłam w życiu 3 słowa. Teraz zamieniłyśmy nieco więcej. Tzn. ona, bo usta jej się nie zamykają, zarzuca mnie swoimi opowieściami o podróżach. W irytująco-przechwalczo-męczący sposób. Wypijamy kawę, wino, sok i obchodzimy pół miasta. Lahti jest małe.
Prócz fantastycznie oświetlonego Sibiliusa pierwszorzędne wrażenie robi pobyt w barze. Właściwie był to punkt programu, który znajdował się na mojej liście „dont’s”. Jakoś nie mogłam się przekonać do myśli spędzenia wieczoru w towarzystwie obcej kuzynki, w barze. No i kasa. Ale raz się żyje! Ola 30 na karku, ja nieco mniej, ale ogromny, łysy, pokryty tatuażami ochroniarz zaśmiewa się rewidując nasze ID. Nie maja tam chyba zbyt wielu turystów, zwłaszcza obcokrajowców, zwłaszcza o tej porze roku. W barze kolorystyka nie trzymająca się kupy, standardowo skórzane kanapy i średnia wieku 40. Już po chwili siedzimy wygodnie w odległym punkcie baru. Niewystarczająco odległym. Brodaty metal około 30tki próbuje zagadać i już prawie Ola go spławia, tłumacząc po angielsku, że my nie gawaryt pa fiński. Tylko ja głupia rzucam „Mita?” i od tego momentu nasz stolik staje się mekką podróżnych (metale którzy przyjechali na koncert z Helsinek) i centralnym punktem spotkań tubylców. Sama śmietanka: pijana dziewczyna z czkawką (skądś to znam), zalany w trupa kierowca autobusu, rasista z tendencjami neonazistowskimi, emo-metal z kreskami pod oczami niczym Jack Sparrow, topielec i jego dziewczyna z wysypką, metal w czarnej, skórzanej spódnicy, czciciel szatana który uczy się w szkole pielęgniarskiej i marzy o pracy w zakładzie zamkniętym dla obłąkanych, ewentualnie w prosektorium, czerwono-włosa metal dziewczyna z białym make-upem etc, etc! Każdy zatrzymuje się tu w drodze do swojego stolika na 5 minut, na pół godziny, na pół nocy. Siedzą i podziwiają towar eksportowy z Polski. Nie ma szału haha. „Puolalainen?” Każdy pyta dlaczego Finlandia? Dlaczego Lahti? Dlaczego i dlaczego? Ano dlatego. Zmyłyśmy się o 1.00.
9.00 rano, źle spała, jak zawsze w nowym miejscu. Banan, płatki, jogurt. Herbata pomarańczowo-kokosowa. Spóźnione biegniemy na dworzec. I ponownie podążam 130km/h przez krainę tysiąca jezior, z puszystym Finem u jednego boku i śpiącym biznesmenem z drugiej strony. Kocham fińskie pociągi szczerą miłością.   
Vesijorvi.





Sibelius

  

niedziela, 13 listopada 2011

Święty Marcin Day!


Z utęsknieniem czekałam na piątek. To był fizycznie wykańczający tydzień, a wszelkie zapasy energii wykorzystałam do maximum już we wtorek. Także reszta tygodnia to odliczanie minut, kursantów, tras do lasu, lekcji na hali, ponurych popołudni, nieprzespanych godzin. Musieliśmy się przenieść do innego domu, bliżej pracy, ale poza salonem (z kominkiem!) miała wrażenie, że znajduję się w szpitalu psychiatrycznym – atmosfera na korytarzach, bądź w jakimś kiepskim amerykańskim horrorze – na co wskazywały łazienki z migającym światłem żarowym. Po jakimś czasie przestałam odróżniać dni od nocy. Liczyło się liczenie. Liczyło się przesycenie pracą, ciemnością i zmęczeniem. Dwa ni przymrozku i chciałam wracać do Polski, a przecież tam wcale lepiej nie jest. I jeszcze ten fatalny kurs fińskiego, który stracił na atrakcyjności w momencie kiedy prowadząca przeszła całkowicie na fiński, a ja zatraciłam sens wymawianych przez nią słów! Nie wiem co się dzieje, nie mogę się na nic zdecydować. Ale przetrwałam. Sobota była cudowna, przeprowadzka i rogale. Pół dnia pieczenia i jestem dumna i spokojna, że coś mi się udało.

Uczniowie mieli tydzień wakacji, więc na ich miejsce wstawiono rodziny z dziećmi, seniorów i małą grupę niepełnosprawnych umysłowo. Do południa pracowałam z dziećmi, po południu różnie, dosyć często z seniorami. Trudna grupa swoja drogą, tłumaczę im, że nie mówię po fińsku, że nie rozumiem, że nie dociera, oni potakują i mówią ze zdwojonym tempem… Z dziećmi było nieco lepiej, większość znała podstawowe zwroty w języku angielskim, ale były przy tym dość wymagające. Myślę, że największą trudność sprawiało mi nie chodzenie i bieganie z końmi przez kilka godzin na mrozie, bądź w deszczu, ale brak sauny. Wraz z przeprowadzka straciliśmy saunę na tydzień i dopiero teraz odczułam wszystkie bóle mięśni, których dotąd unikałam. Wiem jedno, nie wyobrażam sobie dalszego życia bez sauny.