poniedziałek, 21 listopada 2011

Lahti.

Czerwona cegła, ale nie tak znaczna jak w Tampere. Mróz, szaro, pozostałości porannego śniegu. Elektroniczne papierosy, truskawkowo-jabłkowe o smaku piernika. Fani black metalu z białymi soczewkami, z łańcuchami doczepionymi do szyi, nadgarstków, pasa, o wyglądzie topielnic/topielców (??). Skocznia bez szału. Oświetlone wybrzeże Vesijorvi z łódkami, żaglówkami, stateczkami i masywnym, imponującym Sibiliusem na czele. Do tego puste ulice, które jak w każdym mieście w Finlandii staja się zatłoczone między 22.00 a 3.00, z soboty na niedzielę. 5 barów, 2 centra handlowe (jedno dla starych, drugie dla młodych). To Lahti.
Ale od początku. O 8.00 pobudka. O 9.00 autobus do Seinajoki. O 10.38 pociąg do Lahti. Z przesiadką w Riihimaki. 13.56 jestem na miejscu. Punktualnie co do sekundy. Ola zbiera mnie z dworca i 3 ulice dalej częstuje zupą łososiową w swoim mieszkaniu. Z Olą (kuzynka, robi projekt europejski, płatny, półroczny) zamieniłam w życiu 3 słowa. Teraz zamieniłyśmy nieco więcej. Tzn. ona, bo usta jej się nie zamykają, zarzuca mnie swoimi opowieściami o podróżach. W irytująco-przechwalczo-męczący sposób. Wypijamy kawę, wino, sok i obchodzimy pół miasta. Lahti jest małe.
Prócz fantastycznie oświetlonego Sibiliusa pierwszorzędne wrażenie robi pobyt w barze. Właściwie był to punkt programu, który znajdował się na mojej liście „dont’s”. Jakoś nie mogłam się przekonać do myśli spędzenia wieczoru w towarzystwie obcej kuzynki, w barze. No i kasa. Ale raz się żyje! Ola 30 na karku, ja nieco mniej, ale ogromny, łysy, pokryty tatuażami ochroniarz zaśmiewa się rewidując nasze ID. Nie maja tam chyba zbyt wielu turystów, zwłaszcza obcokrajowców, zwłaszcza o tej porze roku. W barze kolorystyka nie trzymająca się kupy, standardowo skórzane kanapy i średnia wieku 40. Już po chwili siedzimy wygodnie w odległym punkcie baru. Niewystarczająco odległym. Brodaty metal około 30tki próbuje zagadać i już prawie Ola go spławia, tłumacząc po angielsku, że my nie gawaryt pa fiński. Tylko ja głupia rzucam „Mita?” i od tego momentu nasz stolik staje się mekką podróżnych (metale którzy przyjechali na koncert z Helsinek) i centralnym punktem spotkań tubylców. Sama śmietanka: pijana dziewczyna z czkawką (skądś to znam), zalany w trupa kierowca autobusu, rasista z tendencjami neonazistowskimi, emo-metal z kreskami pod oczami niczym Jack Sparrow, topielec i jego dziewczyna z wysypką, metal w czarnej, skórzanej spódnicy, czciciel szatana który uczy się w szkole pielęgniarskiej i marzy o pracy w zakładzie zamkniętym dla obłąkanych, ewentualnie w prosektorium, czerwono-włosa metal dziewczyna z białym make-upem etc, etc! Każdy zatrzymuje się tu w drodze do swojego stolika na 5 minut, na pół godziny, na pół nocy. Siedzą i podziwiają towar eksportowy z Polski. Nie ma szału haha. „Puolalainen?” Każdy pyta dlaczego Finlandia? Dlaczego Lahti? Dlaczego i dlaczego? Ano dlatego. Zmyłyśmy się o 1.00.
9.00 rano, źle spała, jak zawsze w nowym miejscu. Banan, płatki, jogurt. Herbata pomarańczowo-kokosowa. Spóźnione biegniemy na dworzec. I ponownie podążam 130km/h przez krainę tysiąca jezior, z puszystym Finem u jednego boku i śpiącym biznesmenem z drugiej strony. Kocham fińskie pociągi szczerą miłością.   
Vesijorvi.





Sibelius

  

2 komentarze:

  1. przeczytałam "skocznia bez szału" i dalej nie czytam, ni chu ja! ja chciałam zapuszczać wąsy dla Małysza,a ta mi tu wyskakuje!

    ok, żarcik taki.
    chcę z Tobą pogadać, sam post (skądinąd bardzo przypadł mi do gustu) nie wystarcza mi. kontaktu potrzebuję z Tobą! jestem już na tyle samotna, że sama napisałam dziś co nieco.
    kolesia, jutro zadzwoń! błagaam

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak ja dawno nie czytałam Twojego bloga! Wpis zaskakująco-ekscytujący. Kocham Twoje tempo ;)

    OdpowiedzUsuń