Najgorsza z możliwych nocy. Możliwości było wiele. Mogłam np. spać. Ale nie. Nie spałam. Zbyt dużo stresu związanego z podróżą. Wielki Piątek, a do portu trzeba się jakoś dostać. Na promie 2000 osób + załoga. Ciasno, ludzie spali na wszystkich możliwych płaszczyznach. Reszta robiła zakupy bezcłowe (alkohol na kilogramy), brali udział w karaoke i pili, średnio od 7.30. Nie wiem co gorsze: pijany Fin, czy śpiewający Fin? Podczas trzy-godzinnej podróży morze widziałam przez kilka minut. Fatalnie znosiłam kołysanie.
Tallin wydał mi się ponury. Chodziłam zagubiona od autobusu do
autobusu w poszukiwaniu szczęścia, gdy nagle usłyszałam za plecami „hej mała!”.
I wtedy zaczęła się na dobre moja estońska przygoda!
6/7 kwietnia. Zimno. Mroźno. Śnieg i ślisko. Trudno patrzeć przed
siebie, bo sypie, ale się chce, tak bardzo chce! Zakochałam się. Zakochałam na
amen. Tallin jest przepiękny, zjawiskowy, z duszą. Stare miasto pokręcone
dziesiątkami wąskich uliczek, z kamieniczkami, zdobionymi drzwiami, w
przepięknych pastelowych kolorach, otoczone średniowiecznym murem. Do tego ogromne kościoły i wstęp do każdego
płatny. Śmieszne.
8/9 kwietnia. Bez śniegu, choć i słońca jeszcze dość mało.
Codziennie odwiedzamy ulubiony kohvik z nie fińską, mocną, pyszną kawą. Do tego
sernik zasypany soczystymi, zmrożonymi malinami. Sacher – przed wszystkim dla
oczu. Niesamowita atmosfera idealnego, błogiego spokoju i oderwania od
rzeczywistości. I rybka. Codziennie rybka. Marzec był smutny i ubogi nawet w jedzenie. Estonia postawiła mnie na nogi. Łosoś, halibut, dorsz w sosie krewetkowym. Żyć, nie umierać!
Stare miasto znam niemal na pamięć. Wszędzie kręcą się turyści:
Rosja, Azja, Hiszpania, Finlandia i nawet trochę Polaków. W sklepach,
restauracjach itd. słychać język fiński/estoński (bardzo podobne do siebie) i
rosyjski. I co 10 metrów sklepy z pamiątkami; bursztyn na tysiąc sposobów,
matrioszki i coś a la jajka faberge.
Muzeum fotografii. |
Ratusz. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz